Czarnogóra – historia z Kot(or)em

Już od pobudki w Dubrowniku wiedziałem, że to będzie ciekawy dzień. Wstałem i coś mnie tchnęło, żeby sprawdzić rezerwację pokoju w Czarnogórze, a tam status – odwołana. Nie jestem z tych, którzy się przejmą takim obrotem spraw, więc 30 min i kilka kliknięć później siedziałem już w aucie – kierunek Kotor.

W końcu Kotor! Dojechałem do nowego miejsca docelowego, zakwaterowałem się i zostawiłem rzeczy. To tylko kilka nocy – mówiłem sobie, wdychając zapach wstęchlizny i kwiatowego odświeżacza powietrza, który próbował go zamaskować. Drzwi balkonowe się nie domykały, pełno kurzu wszędzie, ale 'we have cable tv’, więc nie ma co marudzić.

Kotor jest prześlicznie położonym miastem w zatoce morza adriatyckiego, otoczonym górami. Nie jest jeszcze aż tak skomercjalizowany, więc można spokojnie się po nim poruszać nie obawiając natłoku turystów. Pierwszego dnia mimo uporczywego deszczu, postawiłem na spacer uliczkami starego miasta i wzdłuż zatoki, a kiedy przemokłem już do sucej nitki, to schowałem się na obiad w klimatycznej i ponoć najstarszej knajpie w mieście – Scala. Po nabraniu sił i lekkim ogrzaniu, wyjrzałem na zewnątrz, a tam deszcz niestety ani myślał ustąpić. O ile od początku mojej wizyty tylko trochę lało, to wieczorem niebo się wściekło i urządziło mi prawdziwy prysznic, więc koniec zwiedzania i powrót do pokoju biegiem. Tutaj historia się rozkręca.

Kotor widziany z góry
Kotor widziany z góry
Kotor nawet w deszczu i mgle robi wrażenie
Kotor nawet w deszczu i mgle robi wrażenie :)

Kot or not

Generalnie ZAWSZE w podróży miewam jakieś przygody i bijąc się w pierś muszę przyznać, że większość wynika albo z mojej nadmiernej spontaniczności, optymizmu albo głupoty, ale tym razem było inaczej. Idę sobie w strugach wody (ale z czołem podniesionym!), a właściwie biegnę i nagle słyszę wrzask, takie zawodzenie, wycie, płacz wręcz jak u niemowlęcia. Przystaję na chwilę i się rozglądam, dzielnica nieciekawa, kilka zdezelowanych aut, kilka domów, zarośnięte trawniki, a za nimi mgła i ściana w postaci gór. Obracam się dookoła i nasłuchuję. Zawodzenie nie ustaje, więc podążam za źródłem dźwięku, który jak się okazało wydobywał się z czerwonej fiesty zaparkowanej pod warsztatem samochodowym.

Podchodzę bliżej i bliżej i bliżej, nachylam się w stronę auta i nagle przez szparę między oponą, a błotnikiem spogląda na mnie para smutnych, błyszczących małych oczek, a zaraz po nich słyszę już teraz wyraźne – miau!

Ratunek

Tym nieszczęśnikiem był mały, rudy kotek, przemoczony do suchej nitki, zziębnięty i skrajnie wyczerpany. Mimo to wyglądał jak Simba z nowej wersji Króla Lwa! Otwieram plecak, gdzie mam dwie świeżo zakupione drożdżówki na śniadanie i biorę jedną, delikatnie ją kruszę, a kawałki rozrzucam pod autem, tak żeby nie przemokły. Mały szkrab momentalnie dopada do pieczywa i czyści trawę pod autem. Wyciągam do niego rękę, nie boi się, daje się głaskać, mruczy, zostawiam trochę więcej jedzenia i już wiem, że nie mogę go tutaj zostawić. Myślę. Myślę dalej. Myślę jeszcze więcej, aż w końcu biorę go na ręce i kieruję się w stronę noclegu.

Cat not nice, dog will eat him

Właścicielka ma psa i o kocie na noc nie chce nawet słyszeć. Jestem w kropce, myślę co by tu zrobić i zaczynam montować mu miejscówkę pod moim autem. Auto widzę z okna korytarza na piętrze, prowadzącym do mojego pokoju, więc łatwo mi będzie go doglądać. Troszkę liczę, że może matka po niego wróci albo właściciel go poszuka, jeśli ma w ogóle właściciela. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Simba nie ma zamiaru mnie opuszczać nawet na krok, a jeśli nie mnie to na pewno nie mojego auta.

Kot z Kotoru
No dzień dobry kot(or)!

Dyżur nocny

Mimo przemoczenia i zziębnięcia, którym przywitał mnie kotor, to po powrocie do pokoju i tak myślałem o kotku. Martwiłem się, bo to było takie maleństwo mieszczące się w dłoni, z tym swoim uroczym – miau! Co jakiś czas przed zaśnięciem wychodziłem do niego w deszczu, upewnić się czy wszystko w porządku, czy zjadł okruszki, które mu zostawiłem i czy nie trzęsię się z zimna. Za każdym razem, był schowany pod autem, ale kiedy podchodziłem witał się ze mną, miauczał, chciał się bawić i żeby go głaskać. Słodziak! Auto stało na takim jakby żwirze, więc nie dość, że miał dach nad głową, to jeszcze olbrzymią kuwetę pod dupskiem! Kiedy upewniałem się, że wszystko z nim dobrze i powoli odchodziłem, to odprowadzał mnie do furtki. Za nic nie chciał odstąpić, więc musiałem go brać na ręce, pogłaskać i odnosić pod auto i tak kilka razy aż mu się znudziło. Wracając do pokoju nadal myślałem, co z nim zrobić…

Postanowienie kot or what?

Kiedy następnego ranka wstałem, żeby wspiąć się na fortecę Kotor miałem już postanowienie, że jeśli kot nadal jest pod autem i po powrocie również będzie – zabieram go i koniec. Naszykowałem się do wycieczki, wyszedłem na zewnątrz i powitała mnie znajoma para oczek i miau! Chwila zabawy, przytulania, głaskania i w drogę.

Padało większą część dnia i dopiero późnym popołudniem przyszło lekkie rozpogodzenie. Wracając pod wieczór, zrobiłem lekkie zakupy – na wypadek, gdyby kot czekał. Nie wierzyłem w to, bo pomyślałem, że skoro wyszło trochę słońca, to ruszy w drogę, ale ostatecznie był, czekał, cieszył się – traktując mój samochód jak koci bastion. Pani wynajmująca mi pokój, na sam koniec powiedziała mi, że czasem patrzyła sobie co on wyrabia i ponoć miauczał niemiłosiernie, a od auta oddalał się zaledwie na kilka metrów w każdą stronę. Wiedziałem, że już nigdzie nie pójdzie i muszę go zabrać.

Głodny kot z Kotoru
Jak reksio szynkę :)

Komu w drogę, temu kot

Wstałem po 4. i zacząłem szykować się do powrotu. Poprzedniego dnia wziąłem ze sklepu karton po mleku, wyłożyłem go ręcznikiem i położyłem w aucie, pakując do środka kota, ku jego zaskoczeniu. Zajęło mu całe 5 minut, żeby się przyzwyczaić do nowego miejsca. Cały problem i rozterki z zabraniem kota wynikały z faktu, że transport zwierząt między granicami jest nielegalny bez odpowiednich dokumentów, których oczywiście nie miałem i szanse wyrobienia ich na czas były zerowe. Jak zwykle optymistycznie założyłem, że wszystko się uda, a przekraczanie granic to zmartwienia przyszłego mnie. Matko, jak ja się myliłem.

Kot na początku był dość grzeczny, ale potem włączał tryb terminator i szukał zaczepki miaucząc, by po kilku minutach paść bezwładnie i spać. Kiedy zbliżałem się do pierwszej granicy państw, podając paszport miałem w głowie jedno – kurwa, tylko nie miaucz i nie skacz. Miałem to szczęście, że spał. To szczęście opuściło mnie na trzeciej granicy.

Śpiący kot z Kotoru
Żeby tak całą drogę przespał…

Czy to kot?

W końcu trafiłem na służbistkę. Wzięła dokumenty, zapytała czy mówię po angielsku i czy mam coś do oclenia. Mówię, że nie, nie, a myślę – kota, ale mam nadzieję, że o tym to się nie dowiesz. Na granicy był mały ruch, ale być może moja lekka nerwowość ją zaalarmowała, więc poprosiła mnie o zjechanie na bok i otwarcie bagażnika. Tak też zrobiłem, podczas gdy kot siedział w aucie. Otwierałem po kolei wszystkie torby, tłumaczyłem ich zawartość, ona sama zaglądała, macała, opukiwała te torby, aż w końcu mogłem zamknąć bagażnik. Myślę – ufff! Ale ona otwiera auto w środku i kot jak na złość – miau!

Następnie padło bardzo kłopotliwe pytanie – „Czy to jest kot?”. Mogłem udawać głupiego, mogłem powiedzieć coś w stylu – „Kot?! Jaki kot?! Gdzie?! W moim aucie? Niemożliwe!”. Mogłem też powiedzieć, że sam wskoczył, a ja mam alergię i uratowała mi pani życie, ale jednak wydaje mi się, że żaden kot, a szczególnie taki mały nie potrafi wprowadzić się do auta w kartonie wyłożonym ręcznikiem i nasypać sobie suchej karmy. Poza tym za nic nie chciałem go porzucić, byliśmy już drużyną, on zmiękczał serca, a ja byłem od mówienia.

W związku z tym postawiłem na umiarkowaną szczerość, tzn. że znalazłem go przed granicą i czy to problem? Ona, że przewożenie zwierząt między granicami państw jest nielegalne bez odpowiednich dokumentów i elektronicznego chipa, bo mogą przenosić choroby! Ja na to – naprawdę?! Ona, że tak i jest to szalenie niebezpieczne i nie wie, co ze mną zrobić. Wrodzona nieśmiałość nie kazała mi powiedzieć – 'These are not the droids you are looking for” i machnąć na nią ręką, więc zapytałem czy możemy teraz kotu jakieś tymczasowe papiery wyrobić, a ja po drodze znajdę jakiegoś weterynarza i dopełnię formalności. Kazała mi czekać przy aucie. Czekałem. Po zapewne konsutacjach z kolegami, wróciła i oznajmiła mi, że możemy jechać, ale mam znaleźć najbliższego weterynarza. Uff. Wiem, że to nie jest sytuacja z „Jeszcze dzień życia” Kapuścińskiego, ale to jest europejska przygoda!

W drodze do weterynarza

Oczywiście wiedziałem, że zwierzęta muszą mieć dokumenty, wiedziałem też że dokumenty to za mało i że przed podróżą musiałyby mieć ważne szczepionki, nie świeższe niż 21 dni. Jak mi się to wszystko uda załatwić? Nie miałem pojęcia, ale wspominałem już o moim wrodzonym optymizmie, prawda?

W Chorwacji znowu miałem internet, więc google maps podpowiedziało weterynarza, do którego nadrobię tylko godzinę drogi, jest ok. Zajechałem na miejsce, owinąłem kota w ręcznik i w drogę. Na miejscu musiałem chwilę poczekać zanim panie weterynarz skończą zabieg i zainteresują się kotkiem. Nie trwało to długo. Moim oczom ukazało się piękna, młoda pani weterynarz, uśmiechnięta od ucha do ucha i robiąca te głupie miny, które ludzie zwykle robią na widok małego kotka. Ta dziewczyna naprawdę była jak weterynarz z amerykańskiego serialu i po prostu na kilometr było widać, że kocha zwierzęta, a ta praca jest spełnieniem jej marzeń. Mówiłem, że wszystko będzie dobrze? Szybko prześliśmy na „ty” i po wyjaśnieniu sytuacji zdecydowała się pomoc, obiecując że wszystko w dokumentach będzie w porządku, ale..

Ale numer identyfikacyjny jest potrzebny – chorwacki

Ale…, no właśnie, dlaczego zawsze musi być jakieś ale? W tym wypadku poprosiła, żeby podawać dokumenty, jeśli już namierzą kota w aucie, ale żeby się z nimi nie wychylać. No problem. Jednak było jeszcze jedno „ale”, mianowicie nie mogła wyrobić kotu paszportu bez chorwackiego numeru identyfikacyjnego właściciela. Szybko dodała, że można dostać tymczasowy numer w urzędzie miasta i muszę go zdobyć, żeby można było przygotować papiery. No problem. Była na tyle miła, że wypisała mi karteczkę po chorwacku, którą należało podać w urzędzie, żeby skumali o co chodzi, przygotowali papiery do uzupełnienia i ostatecznie wydali numer.

Zostawiłem kota w środku i pojechałem do urzędu, gdzie ku mojemu zadowoleniu sprawa poszła sprawniej niż by to miało zapewne miejsce w Polsce. Z wydanym numerem, wróciłem do ośrodka i jedna pani szykowała dokumenty, a druga zajmowała się kotem. Maluch dostał chip, ale ta igła wprowadzająca była tak wielka, że maleństwo się tak wściekło z bólu, że podrapało panią i pogryzło. Próbowałem pomóc, ale na niewiele się to zdało. Dopiero we dwie dokończyły zabieg, podały kotu szczepionkę i błagały o wybaczenie, częstując kocimi smakołykami. Wybaczenie uzyskały od kotki, którą kot okazał się być. Po zapłaceniu za wszystko i wymianie uprzejmości, mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę.

Długa droga do domu

Przez te wszystkie kocie formalności, mimo upływu 7h od wyruszenia, drogi nie ubyło, a wręcz przeciwnie. Jak na złość w dalszej drodze już nikt nam nie przeszkadzał na granicy i nie chciał nawet mojego paszportu. Po drodze robiłem przerwy, żeby wypuścić kotkę na świeże powietrze, a samemu zająć się poszukiwaniem mu jej nowego domu. Po kilku wysłanych zdjęciach, wiedziałem że jest popyt i z pewnością znajdę jej nowy dom. Po powrocie z bólem serca oddałem moją kompankę, ale w zamian domagam się regularnych fot :)

PS. jest śliczna, prawda?

Ostatnie wpisy

Kategorie

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Zostaw komentarz, ucieszę się ;)